sobota, 10 października 2009

Trip nad Ocean



Długo się do tego zabierałem, bo i pomysł był szalony. Głównie dlatego, że wymagał poświęcenia się w czwartek wieczorem i powstrzymania od obowiązkowego weekendowego relaksu, którego zwykle główną zdobyczą jest nieświeży posmak w ustach, nadwrażliwość na bodźce płynące z otoczenia i minimalna możliwość wcielenia jakichkolwiek planów w życie.

Plan był prosty - pójść jak najszybciej w czwartek spać, zerwać się tuż po trzeciej i zapakować w samochód, tak aby krótko po piątej móc sfotografować wschód słońca. Czysty idiotyzm - mógłby sobie ktoś z was pomyśleć - i miałby rację. Tyle, że właśnie był środek Ramadnu, a jak wiadomo ten okres w roku skłania do najdziwniejszych uczynków.



Podróż przebiegła dosyć szybko, chociaż w końcówce było już dosyć nerwowo. Założyłem sobie dwie godziny na przejechanie tych 150 kilometrów. Zapomniałem tylko, że 1/3 drogi nie przebiega już autostradą, ale wąską jednopasmową, krętą drogą przez księżycowy krajobraz tutejszych gór i nielicznych, ale za to upstrzonych "śpiącymi policjantami" wiosek.

Jako docelowe miejsce wybrałem sobie kawałek wybrzeża tuż na południe od Dibby. Pamiętałem, że przejeżdżając jakiś czas temu był tam kawałek plaży z idealnym widokiem na wschód. Dojechałem szczęśliwie dosłownie na 10 minut przed pojawieniem się słońca na horyzoncie.

Miałem więc chwilę czasu, żeby rozejrzeć się dookoła. Zdjęcie u góry przedstawia rzut okiem na południowy koniec plaży. Ciekawe otoczenie, nie?




Skoro już roglądałem się wokół siebie postanowiłem spojrzeć również pod nogi. Jak juz pewnie zdążyliście zauważyć na poprzednich zdjęciach, trudno opatrzyć tę plażę przymiotnikiem "rajska". Ale to nic nadzwyczajnego w tych okolicach. Za plecami, jakies pol kilometra ode mnie rozciągał się łańcuch górski. Chociaż nazywanie tego górami jest dosyć na wyrost.



W końcu się doczekałem, znalazłem przyjemny spot i zacząłem fotografować. Jak widać brakuje mi jeszcze troche umiejętności a ciągła zmiana ustawień aparatu przy jednoczesnej walce z czasem (słońce wschodzi tu równie szybko jak spada za horyzont) daje dosyć nieprzewidywlne efekty.



Mimo to, starałem się jak mogłem. ale zobaczycie - jeszcze się kiedyś nauczę i tam wrócę :)



A tu wspomniane wcześniej góry. Sprawiają naprawdę piorunujące wrażenie, gdy widzi się je pierwszy raz. Są całkowicie ogołocone z roślinności i wyrastają wprost z nieprzyjaźnie wyglądającej pustyni. Wszystko to sprawia, że klimat można śmiało określić jako księżycowy, albo (biorąc pod uwagę ich kolor) - postatomowy :)



Słońce wzeszło, zmęczenie zaczęło dawać się we znaki więc słusznie pomyślałem, że nic tu po mnie i czas zawijać się spowrotem do Dubaju. Rzuciłem okiem na mapę i postanowiłem wybrać alternatywną, nieco dłuższą ale za to lepszą drogę. Po drodze nie omieszkałem się parę razy zatrzymać i pstryknąć to i owo.

Jak choćby ten widoczek u góry. W zasadzie widziałem go już z plaży ale kompletnie nie mogłem wpaść na pomysł co to jest. Kiedy podjechałem nieco bliżej, ta wyglądająca jak ogromny bunkier konstrukcja okazała się być placem budowy ośrodka wypoczynkowego. Jakiś szalony architekt postanowił zaprojektował hotel na zoboczu góry. Najwyraźniej w pewnym momencie ktoś doszedł do wniosku, że aby to zadziałało to muszą ją całą zalać betonem.



A tu zatrzymałem się na... to nie jest istotne dla tej narracji. W każdym razie pstryknąłem fotkę autostradzie wiodącej przez autentyczne pustkowie. Dookoła jak okiem sięgnąć jedynie skały i piach.



A! Pamiętacie jak opisywałem niezwykłe ronda w Jeddah, gdzie na ich środku stawiano żywcem wyciągnięte z wody statki? No to na tej trasie napotkałem oznaki dosyć podobnej tradycji. To rondo zostało akurat ozdobione gigantycznymi dzbanami. Na innym widziałem przeogromną lampę naftową, która - żeby było śmieszniej - paliła się w nocy.



No i na koniec obrazek jak z domu :) Środek pustyni, nic tylko droga, pustynia i nieliczne okazy zdeterminowanej roślinności. Ktoś mimo wszystko postanowił się osiedlić w takich warunkach, zlepił z blach domek i na jego dachu postawił talerze TV satelitarnej. Brakowało mi tylko nalepki "Cyfrowy Polsat".

To tyle od waszego korespondenta na dzisiaj. Do następnego!

ROTUA

PS.

Dzięki za komentarze! Mam nadzieję, że to pierwiosnki zanim się rozkręcicie na dobre!

Z krótkich updatów: pogoda zaczęła się wreszcie normować. W dzień nie przekracza już 35 stopni, a wieczorami można nawet czasem rozkoszować się przyjemną, chłodną bryzą. Oby tak dalej!

Pozatym bez zmian - roboty huk, czasu coraz mniej więc i więcej rzeczy udaje się załatwić :)

Trzymajcie się tam ciepło! Mam nadzieję, że pogoda tej jesieni jednak jeszcze pokaże się z dobrej strony!

A, no i oczywiście na koniec loteryjka. Jakieś pomysły co oni tam naskrobali?

poniedziałek, 28 września 2009

Ramadan i Trip po Deirze



Hej tam za morzem!

Zanim przejdę do sedna, krótkie słowo wyjaśnienia dla tych wszystkich, którzy bez przerwy dopytują o losy kolejnych wpisów na blogu: za mało dopytujecie! Więcj i częściej!

Ale tak na poważnie, lato na pustyni dobiega końca, wreszcie mogę otrzeć pot z czoła i w nieco bardziej ludzkich warukach zebrać myśli, uporządkować zdjęcia (a uzbierało się tego trochę!) i korzystając z niebagatelnej różnicy temperatur dogrzać was nieco gorącą atmosferą w coraz krótsze dni polskiej, a jakże - złotej, jesieni. Więcej tłumaczeń w peesach :)

(Tu jeszcze drobny wtręt - nia mam zbyt wiele zdjęć dotyczących samego Ramadanu, więc nadrabiam obrazkami z Deiry).

No dobra, do rzeczy.

Kiedy wyjeżdżałem (w zasadzie uciekałem przed upałem) na wakacje do Polski gdzieś tam w oddali majaczyla perspektywa powrotu do Dubaju we wrześniu, czyli w niemalże w samą inaugurację Ramadanu. O Ramadanie do tej pory wiedziałem tylko tyle, że to post (coś jak Wielki Post przed wielkanocą, tyle że na serio), dostęp do jedzenia i napojów będzie utrudniony i wogóle ma być strasznie. Na tyle, że moje biuro ma się otwierać dopiero o 9.00 rano i zamykać już o 14.30... Jednym słowem fajnie i niefajnie.

Wakacje się skończyły, czas zapakować tornister i do fabryki. Ku mojemu zaskoczeniu, Ramadan okazał się nie tyle dziwnym czasem, ale również... ciekawym.



Deira o zachodzie słońca

Na początek krótki rys teoretyczny. Ramadan jest dziewiątym miesiącem w kalendarzu islamskim, w trakcie którego prorokowi Mahometowi zostały objawione pierwsze werety Koranu. (Tu mała dygresja - kalendarz islamski różni się nieco od naszego, Gregoriańskiego - jest o jedenaście dni krótszy i oficjalnie panującym tu obecnie rokiem jest 1430.) Krótszy rok i kalendarz oparty stricte na nowiach księżyca powodują, że Ramadan jest świętem ruchomym. W tym roku rozpoczynał się 22 Sierpnia, czyli w samym epicentrum upalnego lata. Ma to o tyle znaczenie, że w trakcie Ramadanu wszyscy muzułmanie są zobowiązani do ścisłego postu od wschodu do zachodu słońca - żadnego jedzenia, picia czy palenia papierosów. Sieka.

Kiedy tylko zachodzi słońce (a właściwie kończy się Maghrib - czyli czwarta z kolei modlitwa tego dnia) rozpoczyna się tak zwany Iftar. Jest to wieczorny posiłek, który bardzo szybko przeradza się w kulinarną fiestę. Miasto nagle ożywa, wszędzie w rozstawionych namiotach serwowane są klasyczne arabskie dania (często za darmo) i ludzie generalnie stają się dla siebie przyjaźni (po calym dniu postu) i otwarci.


Zdjęcie zrobione tuż po Ramadanie w środku dnia (wolnego) w Deirze. Co za tłum! Nagroda specjalna dla pierwszej osoby, która na tym zdjęciu odnajdzie kobietę!

Ale w Ramadanie nie tylko o post chodzi. Jest to jedno z ważniejszych wydarzeń w kulturze Islamu (zaraz obok Hajj - czyli pielgrzymki do Mekki - obowiązku każdego Muzułmanina przynajmniej raz w życiu). Oficjalnia wykładnia mowi o tym, że Ramadan jest czasem oddzielenia tego co realne od tego co duchowe. Zwykłe, przyziemne czynności jak jedzenie czy picie idą w odstawkę, co pozwala na skupieniu się i kontemplacji. Jest to w założeniu niezwykle religijny czas. Jego celem dla każdego Muzułmanina jest zrozumienie ich wiary - czas, kiedy szczególnie intensywnie studiuje się nauki Proroka zapisane w Koranie.

Oprócz warstwy religijnej szczególnie mocno w tym czasie dużo mówi się o działalności charytatywnej. Skłaniać ma do tego rownież sam post, który powinien dać zrozumieć, każdemu biorącemu w nim udział, sytuację ludzi biednych i głodujących. W czasie Ramadanu we wszsytkich gazetach, w centrach handlowych i innych publicznych miejscach można znaleźć mnóstwo informacji o różnego rodzaju fundacjach czy organizacjach charytatywnych, które można wesprzeć. Oczywiście nie tylko o wsparcie materialne chodzi, ale przede wszystkim o zachęcenie ludzi do wolontariatu czy podejmowania akcji na rzecz oddania swojego czasu lokalnej społeczności. Czasem prowadzi to do prawdziwych absurdów. Gdzieś czytałem o ofercie jednej z organizacji, która zachęca ludzi do datków finansowych i wolontariatu. Najbardziej hojni zabierani są na tygodniową wycieczkę np. w Himalaje.


Typowy obrazek z Deiry, tego epicentrum handlu. Kono, tak się handluje kapciami :)

W czasie całego Ramadanu miasta są odświętnie wystrojone w lampki, świcące gwiazdki, półksiężyce czy rażąco zielone sztuczne trawniki. Dzieje się tak dlatego, że Ramadan kończy się trzydniowym świętem: Eid al-Fitr. Można go porównać jedynie do połączenia Wielkanocy i Świąt Bożego Narodzenia. Jest to czas, w którym odwiedza się rodzinę i przyjaciół, przy czym koniecznie trzeba obdarowywać wszsytkich na lewo i prawo jak nie podarkami to przynajmniej jedzeniem. Jest to okres prawdziwych żniw dla dzieciaków :)


To dla wszsytkich projektantów -oto mistrzostwo świata w projektowaniu logo apteki bez używania symbolu krzyża :)

Właśnie w pierwszy dzień Eid wybrałem się na fotograficzne safari po Deirze szukając oznak świątecznej atmosfery i próbując nadrobić zaległości w dokumentacji tego wyjątkowego czasu. Dopiero kiedy dotarłem na miejsce, uśiwadomiłem sobie, że mimo iż jest to historyczne centrum Dubaju to ze świeczką szukać tam prawdziwych Arabów. Stąd ulice były wypełnione zwykłym tłumem ludzi, którzy akurat wtedy mieli wolne :)


Deira - Union Square

Co Ramadan oznacza dla obcokrajowców? Dosyć trudny okres. Nie wiem dokładnie jak to jest w innych krajach Zatoki (poza szczątkowymi relacjami znajomych o surowej wersji Ramadanu w Arabii Saudysjkiej - ale tam wszystko jest z założenia hardcorowe - więc nie wiem czy warto dawać im wiarę), skupię się zatem na tym co udało mi się zaobserwować w Dubaju.


Deira.

Po pierwsze Tea-boye w biurze nie przynoszą kawy i herbaty - trzeba się samemu fatgować do kuchenki. Nie wiem do końca dlaczego, bo często oferują, że ją zrobią tyle że odbiór jest osobisty. Po drugie niemal wszsytkie restauraje w mieście są zamknięte w ciągu dnia. To daje się odczuć najbardziej bo w kryzysowej chwili pory lunchu z nikąd pomocy. No prawie. Część restauracji (w tym przede wszystkim fast-foody) działają, ale tylko w dostawie. Powiem krótko: przejadłem się Subwaya.


coś mnie urzekło w tym miejscu... ale nie jestem do końca pewien co...

Po trzecie, ruch uliczny jest masakryczny. Z dwóch powodów. Raz, że wszyscy zaczynają (nieco później niż zwykle) i kończą (nieco wcześniej)pracę o tej samej porze. W ten sposób następuje drogowa kumulacja i takich korków to jeszcze nie widziałem. Dodatkowo, ulice przepełnione są głodnymi i rozdrażnionymi kierowcami, niezdolnych do koncentracji na niczym innym jak klaksonie i myśli o szybkim powrocie do domu, gdzie być może uda się coś podkraść z lodówki.


To ciekawe, że oficjalne prognozy pogody ciągle podają temperaturę w cieniu. Cieniu, którego po prostu nie ma. takie miejsca jak to - tuż obok meczetu - to prawdziwe oazy

Ciekawe natomiast jest to, że alkohol jest dostępny. Oczywiście nie wszędzie (większość restauracji hotelowych sama z siebie ogranicza do niego dostęp). Szczęśliwi posiadacze tzw. "Karty Alkoholika" (wiem to z drugiej ręki) w dalszym ciągu mogą dokonywać zakupów w specjalnie do tego celu powołanych sklepach. Ja tam wolalem nie ryzykować i chyba po raz kolejny w przyszłym tygodniu zdecyduje się na akcję o kryptonimie "Przemyt". Poza tym nie mam karty alkoholika :)


Wiele razy próbowałem uchwycić to ciekawe zjawisko w Dubaju - niewyobrażalne kolejki do autobusów na przystankach

Reasumując nie jest lekko. Po pierwsze człowiek kończy w domu wcześniej niż się spodziewa (to jeszcze nie jest takie złe). Problem w tym, że na niebie słońce jest jeszcze wysoko, na zewnątrz przeraźliwy upał - wszelkie spacery, czy jakiekolwiek spędzanie czasu na zewnątrz mija się z celem - nawet butelki wody nie wypada ze sobą zabrać. W dodatku za ćmienie szluga na ulicy jest mandat i/lub dzień aresztu.


To przedsmak kolejnych wpisów - stacja metra 5 minut od mojej pracy

Rozumiem trochę ludzi, którzy właśnie w czasie Ramadanu decysują się na swój urlop i uciekają do bardziej cywilizowanych miejsc na świecie. Chociaż z drugiej strony, nie żałuję że zostałem. Co więcej, mam lekkie poczucie niedosytu, że trochę bardziej się nie wkręciłem w całą atmosferę tego czasu, ale cóż - nadrobię w przyszłym roku :)


Metro - jedna z 3 stacji pod ziemią. Bo jak wiecie, Metro jak sama nazwa wskazuje to kolejka na estakadach


Ciekawostka

To tyle z placu boju na razie. Zapraszam (mimo pewnych wcześniejszych przerw technicznych) do zaglądania od czasu do czasu w nudne jesienne wieczory w okienko innego świata :) Już niebawem zabiore was nad Ocean Indyjski, pokażę to słynne metro z bliska i pare innych rzeczy, które ostatnio zmieniły się w mieście.


A! I autoreklama - moja praca :)

Zatem, do zawczasów.

4U70R

P.Scriptumy.

Najpierw shoutouty! Wielkie BigUp dla Polski za wspanialem wakacje :) Dziękuję wszystkim i każdemu z osobna. Szczególne pozdrowienia należą się Kaszubom, za niezwykły maraton imprezowy :) Poza tym... Warszawa da się lubić :)

A teraz trochę popiołu. Wiem, wiem... ostatni wpis datowany jest na maj, czyli nie przymieżając 4 miechy temu. Umówmy się, że tego czasu nie było :) Dzięki jak zawsze za wsparcie i komentarze o (i na) blogu - wszytkie - te mniej sensowne też :)

Myślałem, że uda mi się zrobić zrobić wpis na 2000 odwiedziny(!), ale jak widać nie zdążyłem. No nic, idziemy na rekord!

Już naprawdę na koniec, w myśl zasady "Co-to-za-wpis-bez-porywającego-konkursu": fotka. Musicie mi pomóc rozwiązać rebus, co to do diaska jest?

niedziela, 10 maja 2009

Obiektywny Bahrain



Po intensywnym pobycie w Arabii Saudyjskiej wyglądałem przyjazdu do Manamy w Bahrajnie jak wakacji. Z dwóch powodów: po pierwsze miałem tam spędzić ponad tydzień - a zatem koniec z szaleńczym tempem życia, a po drugie czułem się jakbym wracał na stare śmieci. Byłem przede wszystkim ciekaw jak to miasto wygląda po roku i jak je odbiore za drugim razem. Nie rozczarowałem się! Manama przyjęła mnie ciepło po raz drugi :)

Zatem proszę szanownego turnusu: zapraszam zatem na krótki objazd Bahrajnu!



Każde z miejsc (miast) na bliskim wschodzie lubuje się w jakichś "maskotkach". W Dubaju są to mrówki (nazwa Dubaj wzięła się z arabskiego słowa "dob" - czyli mrówka), całe Emiraty są upstrzone substytutami koni, a w Arabii Saudyjskiej fantazja jest nieograniczona (np.: na wszystkich rondach w Jeddah stoją żywcem wyciągnięte z morza statki). W Manamie turystów witają wielbłądy.



Sorry za jakość tej fotki, ale jest sprzed roku (nawet wygląda jak wyblakła :) ). Ale żeby nie rozpisywać się za bardzo o mnie w dwóch słowach naszkicuje wam kontekst w jakim należy patrzeć na Bahrajn. Po pierwsze nie jest to wyspa ale zbiór ponad 100 wysepek. Całość nie jest imponująco wielka - empiria podpowiada, że wystarczy 6 godzin na zwiedzenie wszystkiego (!) samochodem.

Historia Bahrajnu nie odbiega znacząco od innych miejsc tego regionu i ma swój początek w osadach poławiaczy pereł. Wydarzenia w tym miejscu nabrały tempa na początku lat 20 zeszłego stulecia, kiedy to odkryto na wyspie ropę naftową (było to jedno z pierwszych miejsc, gdzie rozpoczęto wydobywać ten surowiec w rejonie Zatoki). Bardzo szybko pojawili się tu w związku z tym Amerykanie, żeby co nieco "pomóc" lokalnym władzom no i oczywiście własnej kieszeni. Miejsce odtąd stało się jedną wielką platformą wiertniczą ze wszsytkimi tego wadami.

Kiedy w latach 70-tych tworzyły się Emiraty Arabskie, Bahrajn postanowił nie wchodzić do Unii i ustanowić swoje własne Królestwo oddając się pod ochronę USA. Tak oto za jednym zamachem zachowali państwowość i oddali pół terytorium swojego kraju pod teren gigantycznej amerykańskiej bazy lotniczej. Coś za coś.

Wyspa od zachodu połączona jest z Arabią Saudyjską (Khobar) prawie 100-km mostem. Jest to o tyle istotne, że w ściśle muzułmańskim kraju Saudów weekend zaczyna się już w środę wieczór. Dla lokalnych mieszkańców jest to prawdziwy powód do narzekań, ponieważ kiedy wracają w środę z pracy utykają w gigantycznych korkach ulicznych powodowanych przez niezliczone ilości Saudów przyjeżdzających aż z Rijadu i żądnych prawdziwych wrażeń po tytułem kobiety i alkohol.

Teraz kiedy już z grubsza macie pojęcie o tym miejscu zapraszam was w kilka ciekawych miejsc.



To zdjęcie zrobiłem przebywając w jednym z licznych tutaj kompleksów hotelowych, które zaanektowały niemal wszystkie plaże na wyspie. Powaga! Nie ma się gdzie pójść za darmo wykąpać. Ale jak już człowek się skusi i rozstanie się z większością gotówki, którą sobie w dobrej wierze przygotował na przeżycia tygodnia, to zabawa jest całkiem przednia.



Rzut okiem na Zatokę. Fajnie jest mieszkać na wyspie :)



Wygrzawszy się solidnie wyruszyłem pozwiedzać. Z recepcji hotelowej zgarnąłem mapkę lokalnych atrakcji, spakowałem aparat i wsiadłem w samochód. Pierwszą rzeczą jaką postanowiłem zwiedzić było muzeum ropy naftowej. Wiem, pomysł wydaje się cokolwiek szalony, ale do końca łudziłem się, że to przykrywka czegoś zupełnie innego :)

Muzeum znajduje się w "interiorze" i trzeba się go trochę naszukać. Podpowiedź: najpierw należy znaleźć rafinerię.

Historia z muzeum jest dosyć ciekawa. Mimo pierwszych niepowodzeń spotęgowanych 40 st. upałem postanowiłem nie dawać za wygraną i je odszukać. Kiedy wreszcie tam dotarłem zastałem zmknięte drzwi. "No pięknie" - pomyślałem i zabralem się za szukanie jekigoś miejsca, z którego mógłbym złapać dobre ujęcie tego jakże imponującego budynku. Wtem, usłyszałem wołanie i w drzwiach ukazał się "kustosz" dla niepoznaki przebrany w robotniczy drelich. Zachęcony jego otwartym podejściem i bezpłatnym wstępem wkroczyłem do wnętrza najmniejszego muzeum na świecie. Ale za to pod sufit wypakowanego eksponatami.

Kiedy zacząłem się wkręcać w eksponaty, tem sam "kustosz" po mniej więcej 15 minutach grzecznie, acz stanowczo wytłumaczył mi na migi, że jest już 13 i że obiad i żebym już sobie poszedł. Nie ukrywam że bylem zaskoczony. Podejrzewam, że byłem jedynym zwiedzającym, jeżeli nie w tym półroczu to na pewno w kwartale, a mimo to kulturowy zwyczaj lunchu o 13 okazał się nie do zdarcia. Ale miejscówka zaliczona.



Kolejną (największą) atrakcją turystyczną Bahrajnu było na mojej liście Drzewo Życia. Nazwa brzmiała zachęcająco, więc niewiele się namyślając wyruszyłem na poszukiwania. Te okazały się jeszcze trudniejsze. Kiedy potem rozmawiałem ze znajomymi, którzy mieszkają tu już ładnych parę lat ze wstydem przyznawali się jeden po drugim, że nigdy nie odwiedzili tego miejsca. W myślach dopowiadałem sobie, że nic dziwnego, skoro odnalezienie tego miejsca można porównać tylko do trudu odnalezienia sklepu nocnego na Ursynowie.

Samo drzewo niestety rozczarowuje (jak na obrazku).



Bahrajn ma też swoje Zoo dla niepoznaki nazwane "Wildlife Park". Jest nawet przyjemne, chociaż gdzie mu tam do opolskiego! Nie ten rozmiar, nie ten klimat i nie ten inwentarz.



W drodze powrotnej do Manamy można napotkać mnóstwo ciekawych miejsc, jak choćby to (rondo). Zwłaszcza na zachodniej części wyspy.

I tu ciekawa uwaga: przez długi czas zwrot "w drodze powrotnej do Manamy" wydawał mi się oksymoronem. W tym znaczeniu, że Bahrajn jest tak mały, że wydaje się, iż jest tam jedynie jedna miejscowość - Manama. Otóż nic bardziej błędnego. Miast i miasteczek jest tam naprawde sporo. Jak się okazuje łączą się w jedną aglomerację. Za szerzenie takiej herezji o jednym mieście w Bahrajnie już mi się dostało od miejscowych, więc uważajcie.



W Manamie, poza wielkomieskim klimatem urzeka Corniche, czyli deptak wzdłuż morza. Tzn. będzie urzekał, jak go skończą budować. Póki co jako substytut jest tam bardzo przyjemny park.



Bahrajn, ze względu na swoje historyczne wybory oraz wyczerpanie wszelkich złóż jakie posiadał, przez ostatnie lata pozostawał bardzo niedoinwestowany. Koncentrował się przede wszystkim na lansowaniu się na stolicę finansową regionu, zresztą ze zmiennym powodzeniem. Jednak ostatnie alianse strategiczne dokonane poprzez kilka sprytnych posunięć matrymonialnych rodziny królewskiej tchnęły w to miejsce nowe życie. Północna część Manamy to jeden wielki plac budowy - już za parę lat będzie tu coś co nazywa się Financial Harbour i jest naprawdę imponującycm przedsięwzięciem.



Jego pierwszy etap jest już zakończony. Dzięki temu miasto wzbogaciło się o kilka spektakularnych budynków (zwłaszcza po zmroku).



Jak choćby ten, którego nazwy nie wspomne przez przedwczesną jak na mój wiek sklerozę. Dodatkowym smaczkiem tej budowli jest to, że byla ona jednym z bohaterów na Discovery Channel o ekstremalnych budowlach. Zwróćcie uwagę na te wiatraki (jak się bardziej wychylicie w lewo, to pomiędzy wieżami zainstalowane są trzy wiszące wiatraki - dla ciekawskich indywidualne zdjęcia mailem). Teoretycznie jest to jedno z bardziej doniosłych osiągnięć w dziedzinie budowy "zielonych budynków", które mają być przyjazn środowisku naturalnemu poprzez pełną optymalizację zużycia / dzyskiwania energii. Niestety, jeszcze nigdy nei widziałem, aby te wiatraki działały.



A to już klasyczny obrazek z ulicy Manamy. Widok tak mi się wyrył w pamięci, że zrobiłem mu zdjęcie niemal automatycznie.



Nie jest oczywiście prawdę twierdzenie, że rozkwit Manamy rozpoczął się z budową Financial Harbour. Dzielnica dyplomatyczna też ma swój urok nowoczesności.

Tu jeszcze jedna uwaga. Manama ma chyba najbardziej anglosaski (czyt. brytyjski) klimat ze wszystkich miejsc jakie tu odwiedziłem. Ludzie są przyjaźni, alkohol dostępny i nawet taksówki są sprowadzone z Londynu.



No i fotka zza kulis. Ktoś nie śpi aby spać mógł ktoś.



To nie jest pozowane zdjęcie...



Ok. Wiem, że miało być jeszcze o Khobarze, ale tu naprawde nie ma o czym pisać. Poza dwoma trzema aspektami:

1. Khobar jest jeszcze bardziej zaniedbany niż Jeddah, prznajmniej ta część, którą widziałem. Jest to o tyle dziwne, że cała Wschodnia Prowincja przeżywa teraz ogromny rozkwit. Ale naprawde nie miałem czasu zrobić fotek, żeby wam to udowodnić.

2. Wejście do biura w Khobarze miałem naprawdę mocne. Otóż w momencie, w którym wjeżdżaliśmy do garażu podziemnego spadł grad. Znikąd i znienacka. Najstarsi górale, którzy pracują już ponad 20 lat w naszym biurze nie pamiętali gradu w Bahrajnie. Bylo o czym rozmawiać na fajce.

3. Przejazd przez most z Manamy do Khobaru. Wspaniałe wrażenie. Dopiero kiedy zostałem przewieziony zrozumiałem dlaczego tak wielu ekspatów, którzy pracują w Khobarze mieszka w Manamie. Przejazd trwa mniej więcej godzinę (łącznie z obowiązkową kontrolą graniczną w połowie drogi) ale jest niesamowity. Może nawet nie sam dojazd do pracy, ale wyobrażacie sobei powrót z biura, po 8 godzinach za biurkiem, kiedy wsiadacie w samochód, odpalacie swoją ulubioną muzykę i gnając 120 na godzinę widzicie dookoła siebie tylko lazurowe morze jak okiem sięgnąć? Marzenie!



Na koniec w myśl zasady "Post bez zagadki postem straconym" - czekam na propozycje tłumaczenia treści znaku. Nagroda do uzgodnienia.

Do "zaniedługo"

Król Autor

Jak zwykle peesy.

Kochani! Zupełnie wyleciało mi to z głowy i przegapiłem jubileusz bloga! Dacie wiarę? To już rok i ponad 1500 odsłon tej strony! W najśmielszych snach nie spodziewałem się, że dociągnę tak daleko. Ale to przede wszsytkim wasza zasługa. Dzięki za waszą obecność - fajnie jest wiedzieć że czytacie :) Sto lat!

Jak zwykel nie napisałem o tym co zapowiadałem - ale to już powoli staje się znakiem rozpoznawczym tego bloga. Obiecuję relację z targów w Abu Dhabi w następnym wpisie (jest kilka smakowitych fotek!). Poza tym przymierzam się coraz bardziej do tematu szeroko pojętego klabingu w Dubaju, więc trzymajcie za mnei kciuki.

Pogoda bez zmian na lepsze.

Jeszcze raz dzięki za komentarze! Magda - odbiór osobisty to nie to samo co doręczenie :) Kono, repekta.

Byle do jesieni!