piątek, 23 stycznia 2009

!!!

Hej!

Ten był szalony początek weekendu! (Nie pamiętam czy już o tym pisałem - pamięć mam dobrą, tylko ją oszczędzam - ale tutaj weekendy odbywają się piątek - sobota). Zaczęło się od... ale o tym za chwilę.

Na początek jak zwykle garść informacji o charakterze ogólno-poznawczym:

Pogoda:

W kratkę. Ale ta kratka jest nieco inna, niż ta którą znam z ukochanego kraju "ziemniakiem stojącym". Tutaj kratka oznacza, że od czasu do czasu jest ciut chłodniej i można spodziewać się deszczu. Zasadnicza prawidłowość pogodowa, którą zaobserwowałem jest taka, że jak już pada to zwykle w nocy, natomiast dzień, nawet gdy jest pochmurny, to wynagradza chwilowe zmiany pogodowe z nawiązką. Temperatury dalej na tym samym poziomie, wilgotność powietrza w normie, wiatr zmienny (choć zwykle od morza), imieniny: ... sprawdźcie sobie na onecie.

Praca:

Chciałbym napisać, że bez zmian, ale niestety w czwartek niemalże oficjalnie rozpoczął się - jakby to najdelikatniej ująć - "za...dol". Czas zakasać rękawy i zasłużyć na zdjęcie w galerii "Pracownik miesiąca".

Kryzys:

Ciągle brak oznak poprawy. Coraz więcej słychać plotek o kolejnych projektach budowlanych, które są zamykane. Ze wsząd dochodzą także wiadomości o zwolnieniach, a tutejsze komisy samochodowe zapełniają się samochodami takich marek jak Ferrari czy Lamborghini.

Mimo to, wszyscy robią dobrą minę do złej gry. Tydzień temu rozpoczął się w Dubaju doroczny Dubai Shopping Festival, który zaykle jest dużą atrakcją turystyczną, ponieważ przez cały miesiąc niemal wszystkie sklepy w tym mieście wpadają w szał wyprzedaży i oniżek cen. Tradycja ta podobno wywodzi się z czasów, kiedy Dubaj był rajem podatkowym i dodatkowo na jeden miesiąc w roku organizował dodatkowy festiwal amoku zakupowego. Niestety wydarzenie to traci trochę na wartości, kiedy człowiek uświadomi sobie, że znajduje się w jednym z najdroższych miast świata i nawet 30% rabat niewiele tu zmienia. Mimo tego, oraz płynących ze wsząd informacji o coraz gorszej sytuacji ekonimicznej regionu centra handlowe są po prostu przeludnione. I to nie przeludnione w stylu "piątek w Złotych Tarasach", tylko przeludnione w stylu "nie mogę się przecisnąć przez tłum przy wejściu do sklepu". Byłem tego świadkiem w ostatnią sobotę i już wiem, że nie jest to dzień, w który będę się wybierał na zakupy.

Mieszkanie

Ciągle go nie mam. Jutro wybieram się obejrzeć jeszcze dwa okazy i podejmuje decyzje. Prawdopodobnie jeżeli którekolwiek z nich mi się spodoba, wezmę z miejsca. Trudno.

Wszyscy tu zresztą mówią o tym jaka to teraz jest dobra sytuacja do negocjowania ceny wynajmu, ale praktyka nie jest taka różowa. Zwłaszcza gdy czas nagli. Gdybym miał miesiąc na wybrzydzanie i bujanie się po całym mieście to na 100% wyhaczyłbym coś naprawdę unikatowego. Niestety nie mam tego luksusu. Firma zresztą usztywniła nieco kurs co do kwoty dofinansowania, więc i widełki mi się zmniejszyły.

A'propos. W tym tygodniu tutejszy regulator rynku mieszkaniowego (nie wiem jak się dokładnie nazywa - ale tutaj są regulatory od wszystkiego) opublikował oficjalne widełki cenowe wynajmu mieszkań w poszczególnych rejonach miasta. Nie jest to oczywiście sztywne prawo, ale jedynie "informacja poglądowa", która ma być na bieżąco uaktualniana. Po co? - zapytacie. Oczywista odpowiedź, która się nasuwa to udostępnienie informacji dla potencjalnych poszukujących oraz zwiększenie przejrzystości rynku. Ale to tylko mała część prawdy. W rzeczywistości chodzi o ochroną interesów właścicieli nieruchomości. Otóż sytuacje takie, w których ktoś wynajmuje willę (z 3 sypialniami i ogrodem) nad zatoką za 50 tys. AED (dla porównania - takie mieszkanie w Dubai Marina to koszt rzędu 300-350 tys. AED) są na porządku dziennym. Ów ranking został opublikowany wraz z rozporządzeniem, które pozwala właścieilom podnieść czynsz jeżeli obecna cena najmu jest niższa o więcej niż 25% w stosunku do rankingu. Możecie sobie wyobrazić jakie poruszenie musiało to wywołać wśród expatów :-)

No dobra ale do rzeczy:

Weekend, jak wiadomo, rozpoczął się w czwartek po pracy. Wiedziałem, że tego wieczora jest spotkanie polonii w klubie Barastii w Dubai Marina. Wg tygodnika "TimeOut" (taki odpowiednik warszawskiego Aktivista), klub ten po raz kolejny zwyciężył w kategorii najlepszych klubów w mieście. I coś musi być na rzeczy bo jest to mekka znacznej części środowiska expatów w tym mieście. Oczywiście postanowiłem się tam wybrać, aby objerzeć na własne oczy to cudo.

Najpierw jednak udałem się na spacer. Pomyślałem, że czas rozruszać trochę stare kości i zwiększyć po raz kolejny dystans do przebycia (staram się to robić sukcesywnie - innych sportów póki co nie uprawiam). I tak oto wybrałem trasę: Deria - Bur Dubai - Satwa - Jumeira Beach 1. W sumie jakieś 10 km (ciekawskich odsyłam na Google Maps). Spacer udał się znakomicie (pogoda byla świetna, muzyka jak zwykle dopisywała w słuchawkach) i zakończyl się fajką nad brzegiem Zatoki Perskiej. Polecam. Zmęczony ale szczęśliwy doszedłem do wniosku, że czas już złapać taksówkę i odwiedzić osławione Barasti.

Klub jest zlokalizowany tuż przy hotelu Le Meridien, na plaży z widokiem na Palm Jumeira i słynny siedmiogwiazdkowy hotel Atlantis na jej szczycie. Składa się z dwóch poziomów - tarasu oraz plaży. Na obydwu są osobne bary, przy czym górny poziom oferuje jeszcze basen (nieczynny) oraz szeroką paletę produktów z grilla. Co dodatkowo wyróżnia taras to muzyka grana na żywo (instrumentalne covery evergreenów popu) oraz piwo lane z beczki. Niższy poziom oferuje za to naprawdę spory kawał plaży z leżakami, bar, zadaszone miejsce z sofami oraz muzykę DJ-a Winampa.

Wjazd do klubu jest bezpłatny, ale niech was to moi drodzy nie zwiedzie. Mały browar kosztuje tam 28 AED (co przy obecnym kursie złotówki daje jakieś 25 zeta). Drink jest za 30 (shot alkoholu i shot zabarwiacza). Powoduje to, że wypad do tego miejsca jest całkiem sporym wydatkiem (jeżeli jeszcze do tego dorzucić taksówkę: 100 AED w obie strony). I niestety nie są to ceny, które w tym mieście bylyby czymś wyjątkowy, Co więcej, nie jest to najdroższy klub w mieście.

Jednak klimat ma naprawdę niesamowity. Jest przepełniony ludźmi ze wszystkich kontynentów (chociaż podobno ostatnio przychodzi ich zdecydowanie mniej), którzy naprawdę wiedzą jak się rozerwać. Spędziłem tam miłe 2 godziny zaznajamiając się z ziomkami z kraju, którzy wyciągnęli mnie na dalszy clubbing w mieście.

Udaliśmy się z Barasti do Madinatu (zdjęcia z tego miejsca znajdziecie w poprzedniej "edycji" blogu). Tam zaliczyłem jeszcze dwa kluby. Pierwszy z nich to "Rooftop" i jak sama nazwa wskazuje mieści się on na dachu. Jest to bardzo przyjemne miejsce (Corona za 30AED), z muzyką graną przez żywego DJ-a (i nawet dawał chłopak radę - w oczywiście w kateogrii muzyki "tanecznej"). Niestety ze względu na dość chłodny wieczór zdecydowaliśmy się zejść do innego klubu (i tu już mam problem z przypomnieniem sobie nazwy... "Jam..." coś tam). Już na wstępie wzbudził we mnie mieszane uczucia. Wjazd to wydatek rzędu 80 AED (ale uprawnia do jednego drinka - każdego poza wódką z Red Bullem - nie pytajcie, nie wiem dlaczego). Co więcej, ochroniarz kazał mi zdjąć bluzę z kapturem, bo "to nie jest impreza w stylu casual". Zacząłem się czuć jak przed wejściem do Hybryd :-). No nic zdjąłem, minąłem bramkę i założyłem spowrotem.

Na dole moim oczom ukazał się... las. Las mężczyzn. Na oko sądząc na jedną kobietę przypadało około 10,5 osobnika płci przeciwnej. I tu należy się słowo wyjaśnienia. Nie sądzę, aby była to jakaś wyjątkowa sytuacja. W dubaju na jedną kobietę przypada statystycznie 2,7 mężczyzny (!). Nie wiem w jaki sposób tutejsza populacja się reprodukuje, ale jest w tym coś nienaturalnego :-)

Sam klub okazał się niezwykle ekskluzywną "potupanką" z muzyką graną na żywo. Tzn. w pewnym momencie odniosłem wrażenie, że na żywo to śpiewa jedynie wokalistka. towarzyszyło jej jeszcze trzech członków zespołu: saksofon, gitara i (a jakże!) keyboard. Coś mi przestało pasować w momencie, gdy cała sala ekstatycznie podrygiwała do hitu sprzed lat Spillera "Grrovejet" (oj, idę o zakład że znacie, tylko trudno mi tutaj cokolwiek zanucić), w którym poza dance-owym beatm i samplami nie ma śladu gitary i saksofonu. Co nie przeszkadzało muzykom ani tym bardziej publiczności. Skonsumowalem swojego "darmowego" browara, grzecznie się pożegnałem i raźnym krokiem udałem się do domu. Ale nim to nastąpiło zdążyłem się jeszcze umówić z moimi nowymi znajomymi na quady na pustyni w dniu dzisiejszym (piątek).

Ale to jest zabawa! Szczerze mówiąc bałem się jak cholera, bo nigdy na tym nie jeździłem, a nasłuchałem się wielu historii o szalonych rajdach po polskich górach i lasach, które nie zawsze kończyły się szczęśliwie. No ale nic. Postanowiłem być twardy. Stawiłem się o umówionej porze w umówionym miejscu i wyruszyliśmy 40 km na południe od miasta, gdzie zlokalizowane są bazy fanatyków żyłowania maszyn na wydmach pustyni.

Przyjemność wypożyczenia quada na godzinę to koszt między 250-300 AED (w zależności od rodzaju skrzyni biegów: automat - manual). Przed rozpczęciem zapytałem moich bardziej doświadczonych kolegów, czy jest coś o czym powinienem wiedzieć. Zadali mi tylko jedno pytanie: "czy jeździłem kiedyś na motorach". Po szczerej i krótkiej odpowiedzi: "nie" zostałem zmierzony wzrokiem od stóp do głów, w taki sposób jak zwykł czynić to grabarz oceniający wymiary swojego przyszłego klienta. "Automat" - padła po chwili zgodna decyzja. Chłopaki oczywiście bez wachania wzięli się za sprzęt z manualnymi skrzyniami biegów.

Korzystając z quadów mamy do wyboru dwie opcje: ogrodzona "ośla łączka" na której można sobie poćwiczyć oraz wyjazd na niczym nie ograniczoną pustynię. Autentyk, jak okiem sięgnąć.

Uprzejmy pan z obsługi odpaił mój "Automat" i zanim w niezrozumiałym dla mnie języku objaśnił mi gdzie jest gaz, hamulec, jak zmieniać biegi i jak odpalić quada gdy zgaśnie (przez chwilę zastanawiałem się dlaczego miałby zgasnąć) moich kolegów już nie było. No nic. Trzeba wsiąść na tego konia pomyśłałem i w kilku niezgrabnych ruchach skierowałem mój pojazd na otwartą pustynię.





Początek był trudny. W pierwszym momencie wydawało mi się, że umiem skręcać tylko w lewo, a gaz (znajdujący się pod kciukiem prawej ręki) reaguje niezwykle czule na to co robię. Nie namyślając się wiele postanowiłem pojeździć chwilę tam i spowrotem, żeby się trochę wczuć. Gdy po dłuższej chwili się rozejrzałem zauważyłem moich kolegów w pewnej odległości przypatrujących się temu co robię oraz komentujących coś między sobą i co chwilę kręcących głowami. "Teraz albo nigdy" pomyślałem i udałem się mniej więcej w ich kierunku.

Kiedy dojechałem usłyszałem tylko: "Wszystko ok?" - "Tak, nie przejmujcie się mną. Będę próbował jechać za wami". "No dobra, jak się zgubisz to jedź w kierunku tej wielkiej flagi. My na początek jedziemy tam gdzie się pali" i tyle ich widziałem.



Obejrzałem się za siebie i rzeczywiście na niezwykle wysokim maszcie w bazie powiewała ogrmona flaga Emiratów. Zmierzyłem ją wzrokiem i dopiero po chwili dotarło do mnie "jak to: tam gdzie się pali?" Spojrzałem przed siebie i zobaczyłem jak jakiś 1 - 1,5 kilometra dalej zza jednej z wydm kłębił się wysoki słup czarnego dymu. Ewidentnie coś się tam pali. Nabrałem powietrza, chwyciłem mocniej kierownice i wyrwałem do przodu.


To było coś niesamowitego. Te podjazdy, nagłe spadki, konieczność przyspieszania kiedy zjeżdżasz ze stromej wydmy (inaczej łatwo wypaść przez kierownicę), strome podjazdy, wiraże na graniach o zboczach 10 - 20 metrów w dół, ryczący silnik i gigantyczny kopniak adrenaliny. Bardzo szybko przekonałem się, że kierownica służy tak samo do kierowania, jak po prostu do trzymania się jej. Chwilę mi zajęło zanim nauczyłem się balansować ciałem i pozbyłem zgubnego nawyku łapania równowagi przez próbę stanięcia nogami na gruncie. Z każdą chwilą czułem się pewniej i automatycznie frajda z jazdy zwiększała się w tempie geometrycznym. Po chwili udało mi się dojechać do miejsca pożaru.



Było to na szczycie jednej z wyższych wydm. Nie do końca wiem co się stało, ale jak widzicie ten sport to nie jest łatwa sprawa. Przekonałem się o tym już kilka chwil później, kiedy chłopaki (którzy czekali na mnie przy wraku) pokazali palcem następny szczyt (wyższy) i ruszyłem za nimi. Zjazd z wydmy był świetny. Czułem się już dosyć pewnie i zjazd zakusami zaczął wydawać mi się dosyć łatwy. Aż zaczął się podjazd. Ten szczyt był dużo mniej rozjeżdżony od poprzednuch wydm. W pewnym momencie podjeżdżałem po jednej z grani, gdy nagle poczułem, że że koła lekko zakopują się w piachu i quad przy prędkości 20 km/h (uwierzcie mi że wrażenie jest astronomicznej prędkości) zaczyna mi się lekko osuwać na lewą stronę. Próbowalem jakoś prostować, ale bezskutecznie. Spojrzałem w lewo i zobaczyłem 15m otchłań. I w tym momencie poczułem jak obydwa prawe koła odrywają się od ziemi. Zdążyłem tylko odbić się od quada i uskoczyć gdy ten turlając się w dół wzbijał tumany piachu i kurzu nierozjeżdżónego zbocza.

Chwilę mi zajęło zanim się otrząsnąłem. Zbiegłem na dół. Na szczęście opadł na koła. Oczywiście zgasł. Nie bez trudu udało mi się go odpalić. Wsiadłem, wrzuciłem bieg i po kilku chwilach byłem już spowrotem na grani. Oczywiście po kolegach ani śladu. Obejrzałem się za siebie i nie było tam żadnej flagi. "Oho!" pomyślałem. Musiałem być niezły kawał drogi od bazy, na szczycie jakiejś wydmy, z rękoma ciągle trzęsącymi się od wrażeń. Od tego momentu nabrałem dużego szacunku do tego sportu. Na tyle, że obrałem przeciwny kierunek (mniej więcej na bazę) i starając się unikać grani i stromych zboczy wyruszyłem. Przez koljne pół godziny poczułem, że dopiero uczę się co to jest jazda na quadzie. Duży szacun dla tych wszystkch koleci, których spotykałem po drodze przelatujących z ogromną prędkością po zboczach wydm, a czasem nawet wyskakujących w powietrze. Niesamowity sport.

Kiedy wróciłem do bazy (pięc minut przed limitem czasu) chłopaków jeszcze nie było. Zaparkowałem sprzęt, zdjąłem kask i stanąłem na ziemi. W pierwszej chwili myśłałem, że klęknę. Bolało mnie wszystko, od nadgarstków, przez ramiona, plecy aż po nogi. Byłem święcie przekonany, że za chwilę łękotki z moich kolan wyskoczą z krzykiem i zaczną się turlać po ziemi z bólu. Chwiejnym krokiem dotarłem do miejsca, gdzie można usiąść na sofach w cieniu i łapczywie wypiłem całą butelkę wody. Bez dwóch zdań: niebawem muszę to powtórzyć!



Historia z quadami uświadomiła mi kolajną rzecz o Dubaju. Kiedy rozejrzałem się po bazie zobaczyłem mnóstwo samochodów, których właściciele na lawetach przywieżli swój sprzęt. To jest po prostu miejsce, w którym jazda quadami po wydmach jest tylko jedną z wielu dostępnych tu rozrywek, która jest w twoim zasięgu i którą w dodatku możesz uprawiać przez niemal cały rok. Oto dubaj, którego nie znałem.

Na dzisiaj tyle. Mam nadzieje, że pogoda w kraju obchodzi się z wami łagodnie a najbardziej depresyjny dzień w roku (dowiedziałem się o nim wieczorem z onetu - ot, jak mozna ustawić nastrój połowy narodu jednym głupi newsem) przeszedł wam na przekór oczekiwaniom "synoptyków".

Trzymajcie się ciepło i do następnego razu.

Aaaaaaaa... łtor.

poniedziałek, 19 stycznia 2009

Czyli co...?

Elo,

Dzyń. Minął tydzień.

Nawet nie zauważyłem kiedy. Z każdym dniem mam wrażenie, że wszystko zaczyna się toczyć coraz szybciej. Udaje mi się złapać oddech głównie wtedy, kiedy wracam do hotelu Al-Kalisz i okazuje się, że nowa cudowna usługa internetowa... nie działa. Tak było przez ostatnie dwa dni. W takich chwilach, kiedy już przeskoczę wszystkie 21 kanałów dostępnych w telewizji (na których jeszcze nigdy nie udało mi się znaleźć nic ciekawego), ubieram się, wstaję i wychodzę :) I zawsze okazuje się, że to był najjepszy pomysł z możliwych :-) Niestety, ciemną stroną tej rozrywki jest to, że powstają mi zaległości w blogu. Nie wiem, kiedy je nadrobię, ale wytrwale będę próbował.

Na początek kilka informacji prosto z parafii:

Prognoza:
Pamiętacie to co pisałem w porzednim pośce o wrześniu? Bzdura. Biję się w piersi i odszczekuję. W rzeczywistości jest tak: temperatura w dzień do ok. 22 st., w nocy mniej więcej 12-16, dużo przelotnych deszczy i cudownie świeże powietrze. To, plus kilak ostatnich spacerów po bardziej zielonych częściach Deiry jednoznacznie każą mi określić tę pogodę jako wiosenna w najlepszym tego słowa wydaniu :-)

Praca:
Powoli, acz konsekwentnie. Do tej pory jeszcze jestem w okresie adaptacyjno-prowizorycznym, więc konkrety przyjdą z czasem.

Mieszkanie:
Za chwilę napiszę o tym więcej. Póki co o tydzień przedłużono mi pobyt w bezapelacyjnie najcudowniejszym hotelu na świecie: Al-Kalisz.

Kryzys:
O tak. Jest i ma się coraz lepiej. Kilka faktów z gazet: oficjalnie 8% populacji Dubaju wyjechało z miasta (plotki na ulicy mówią już o 15-20%). Najbardziej dostało się oczywiście branży budowlanej ale chyba całkiem zasłużenie. W zeszłym roku ceny zakupu nieruchomości w Dubaju podwoiły się (tak, wzrosły o 100% - ale inwestycja co?), osiągając pułap blisko 12,300 USD za stopę kwadratową w najlepszych lokalizacjach. To więcej niż w Londynie. Teraz ceny spadają, tylko nie tak szybko jak rosły :-) W efekcie załamania popytu, większość planowanych inwestycji poza infrastrukturalnymi zostało wstrzymane, lub zamknięte. Coraz głośniej mówi się o niewypłacalności największych developerów. Jako pierwsze zamykają się oczywiśce firmy architeckie (ciekawe jak to się odmienia - konkurs?) oraz mniejsi developerzy. Dodatkowo, wszyscy ci, którzy korzystając z łatwego kredytu kupowali nieruchomości w ostatnim czasie po kosmicznych cenach, wypychają teraz co mogą, albo po prostu uciekają z kraju :). Do tego giełda (taka tam giełda, raptem kilkadziesiąt spółek) zanotowała spadek o 70% od sierpnia. Nastroje są więc minorowe. Ale z drugiej strony to dobra lekcja dla lokalnego rynku. Raj spekulantów przynajmniej na chwilę stanie się rynkiem konsumenta.

Skoro już o nieruchomościach mowa, to przy okazji opowiem wam trochę o tym, co ostatnio zajmuje mi najwięcej czasu: poszukiwanie mieszkania.

Przyjazd do tego miasta na cztery tygodnie to czysta frajda turystyczna. Przyjazd z perspektywą pozostania tu na dłużej to zupełnie inna bajka. Pierwsze wyzwanie przed którym stanąłem to wybór miejsca do mieszkania. Sprawa nie jest taka prosta z kilku względów.

Po pierwsze, mimo co raz bardziej miękkiego rynk nieruchomości, najbardziej popularne dzielnice w Dubaju ciągle są zapełnione w blisko 100%. Dobrym przykładem jest cały obszar Dubai Marina. Jest on o tyle nieziemski, że składa się w całości (razem ze składowymi Jumeirah Beach Rsidence oraz Jumeirach Lake Towers) z kilkudziesięciu, jeżeli nie z kilkuset gigantycznych apartamentowców (średnio po 30 pięter). Powoduje to, że wrażenie tego miejsca jest skrzyżowaniem ultranowoczesnego mitu wieżowców-miast z filmów Anime z księżycowym krajobrazem (gdyby oczywiście księżyc był nad brzegiem morza i miał taką piękną plażę). Znaleźć tam wolny apartament w rozsądnej cenie - niemożliwe. A w takich miejscach jak JBR - prawie niemożliwe niezależnie od ceny.

Dlatego kiedy pierwszy raz usiadłem nad gazetą z ogłoszniami, poświęciłem jej nie więcej niż pięć minut i odpaliłem internet, aby mieć jakiekolwiek pojęcie o czym tam piszą. Dubaj może nie być dużym miastem (jak na standardy światowe), ale jest dosyć rozległy. Składa się z kępek osiedli mieszkalnych porozrzucanych wzdłuż głownej arterii miasta (wschód - zachód) plus niedobitki w jego południowej części. Swoją przygodę z poszukiwaniem mieszkania zacząłem od Downtown Burj Dubai, czyli dzielnicy, w której sercu stoi Burj Dubai (a'propos - jego otwarcie planowane jest na 09.09.2009). Znalazłem całkiem przyjemny apartament na 35 piętrze z częściowym widokiem na zatokę - jakieś 60 m kw. Niestety cena okazała się nie do zaakceptowania przez szefa, więc musiałem wysilić się trochę bardziej.

Dzisiaj odwiedziłem w sumie trzy lokalizacje. Rozpocząłem od dzielnicy, która nazywa się Discovery Gardens. To takie przeogromne osidle upstrzone mini-blokami o wysokim standardzie i niskiej zabudowie. Znalazłem niesamowite 120 metrowe mieszkanie (kawalerka, zeby nie bylo) w cenie prawie o polowe niższej. Jak to - zapytacie. Powod jest prosty. Osiedle jest swieże - nie załapało się na boom - więc prawie niezamieszkane. Oprócz domów znajduje się tam tylko przestrzeń parkingowa (niezadaszona!) no i samo osiedle jest zlokalizowane na końcu wszsytkiego. Dalej jest już chyba tylko pustynia. 30 km od mojego biura. Fajne, ale szukałem dalej.

Druga lokalizacja to właśnie Dubai Marina. Tzn. nazwanie tego Dubai Marina to jest już grube naciągnięcie. Budynek jest całkowicie nowy (kiedy tam się szwędałem to poza mną byli tylko robotnicy). Facet z administracji z wielką łaską i wymownym milczeniem ("matko, kolejny...") pokazał mi mieszkanie na 22 piętrze z widokiem z jednej strony na dziurę, w której za chwilę powstanie kolejna wieża oraz elektrownię gazową z drugiej. W cenach niewiele niższych niż Downtown Burj Dubai. Poczułem, że w dalszym ciągu nic nie znalazłem.

Wróciwszy do biura znalazłem na biurku wydarte przez kogoś ogłoszenie z gazety o apartamentach w nowym budynku w Bur Dubai. Bur Dubai leży naprzeciw Deiry po drugiej stronie Creeku. W zasadzie nigdy się tam nie zapuszczałem zbyt głęboko (expaci rzadko to robią), ale pomyślałem: "a co...". Dotarłem tam koło 20.00 po przebojach z taksówką. Mieszkanie było całkiem - całkiem (duże, fajnie rozplanowane z rozsądną ceną) tyle że w okolicy, gdzie europejczyków nawet ze świecą nie warto szukać. Zrezygnowany pomyślałem, że wrócę do hotelu spacerem, to przynajmniej tyle będę miał z tej wyprawy.

I tak snując się najpierw węższymi uliczkami, potem już nieco szerszymi doszedłem do serca tego miasta. Poważnie. To gdzie się znalazłem to jego aorta w czystym wydaniu. Ulice pełne są ludzi, kafejek, przedziwnych restauracji, pięknych centrów handlowych i niesamowitego życia. Bur Dubai to właściwe centrum Dubaju. To taka Deira, tylko zamieszkana przez lokalesów, którym bardzo dobrze się wiedzie. Ma klimat prawdziwego tygla, a przy tym jest niesłychanie rozlegy (zajmuje znaczną część na zachód i północ od Creeku). Pomyślałem, że jak mieszkać w Dubaju to tylko tutaj! Jaki jest sens alienowania się w gigantycznych apartamentowcach? Po co skazywać się na życie w społeczności expatów i udawanie, że mieszka się w europejskim mieście? Przedmieścia może i są fajne, ale dla kogoś, kto po 1,5h stania w korku wie, że w domu nie będzie sam!

Ergo: wiem już gdzie! Teraz jeszcze tylko dla pewności trzeba przeskanować rynek. No i moi drodzy... nie ma lepszego miejsca na przyjęcie gości z rodzimego kraju. Nigdzie indziej nie zrobicie takich zakupów jak tutaj! Sprzedawcy są zawsze mili i jowialni, a targowanie się to ich żywioł! (W ciągu dwóch minut rozmowy otrzymałem ofertę na PS3 za 1,200 AED - z ekstra kontrolerem - przy cenie startowej 1,600! A prawie się nie odzywałem!)

No dobra, dosyć tych nudów. Na koniec mała wisienka. Przepraszam wszystkich za brak zdjęć, ale tym razem nie wyposażyłem się w aparat. Minie jeszcze chwila zanim nabędę sobie własny, dlatego muszę niestety nadrabiać miną, czyli moim telefonem. Ale poniższe fotki aż się prosiły aby je zrobić (sorki za jakość). A zatem z cyklu "O mój jeny...":








Następnym razem postaram się złapać jakieś rozgrzewające widoczki!

Do następnego!

Aftor.

PS.

Dzięki za wszelkie uwagi dotyczące ortografii i interpunkcji. Pewnie się już nie poprawię, ale kropla drąży skałę więc nigdy nic nei wiadomo! Proszę o więcej!